Nasze ostatnie dni za oceanem spędziliśmy jeżdżąc pomiędzy Miami i Fortem Lauderdale.
Miami zrobiło na nas zdecydowanie większe wrażenie niż Nowy Jork może przez klimat, jaki panuje na Florydzie. Piękna plaża, świetnie ubrani i wygimnastykowani ludzie biegający tłumnie wzdłuż plaży, a jednocześnie zupełnie obok mnóstwo kloszardów i biedoty. Wspaniałe jachty, piękne kanały, tropikalna roślinność to takie jakby przedłużenie Karaibów.
Miasto jest ładne i nowoczesne, ale wiele budynków w dalszym ciągu przypomina o latach 70-tych. Ceny są względne i choć oczywiście znacznie wyższe, niż na wyspach, to jednak do zniesienia. Nocleg wymyśliliśmy sobie z dala od miasta, żeby nie płacić zbyt wiele, i to co nas zadziwiło w Miami to trudność mimo posiadanej nawigacji znalezienia adresu. Wszystkie brzmią podobnie, mają podobną konstrukcję. Nie udało nam się pojechać do everglades, czego bardzo żałuję, bo zapowiadało się interesująco. Następnym razem. Choć dolar kosztujący już wtedy 3 złote zniechęcał troszkę do robienia szalonych zakupów, to jednak udało nam się odwiedzić największym outlet na świecie i tam znaleźć co nie co. W Stanach opłaca się kupić sprzęt, markowe ubrania, które w Polsce kosztują o niebo więcej.
Po zapłaceniu 30 USD za taksówkę do lotniska, które jest bardziej w centrum, niż to w Warszawie, i odczekaniu swojego na lotnisku, udało nam się spokojnie dolecieć do Warszawy i odkryć że jest zimno, ponuro i szaro, ludzie już nie są tak mili, piękni i uśmiechnięci, nie słychać na ulicy muzyki, a budynki są takie szare jak były 3 tygodnie wcześniej.
Powrót do rzeczywistości z raju, jakim bez wątpienia są Karaiby zawsze jest trudny ale wszystko tkwi w mentalności, w nas, mnie codziennie brakuje stylu życia wyspiarzy – dlatego najchętniej zwiedzam wyspy i tak pewnie zostanie.