Początek wizytacji w Chinach zaskoczył tylko pozytywnie. 30 sekundowa odprawa celna pozwoliła obalić kilka funkcjonujących w mojej głowie i przewodnikach mitów. Lotnisko pekińskie przypomina futurystyczną fabrykę rurek metalowych i robi powalające wrażenie, a bagaże nieco tylko nadwyrężone jeździły po taśmie chyba zanim jeszcze wylądowaliśmy. Po odstaniu swojego w kolejce o nazwie jakże wyszukanej RMB/USD zadowolona z siebie pomknęłam w stronę toalet. Oczywiście nauczona przez przezornych ekspertów, którymi codziennie cieszyłam oczy w Warszawie nie domykając kabiny wodziłam oczami za moim bagażem i cały czas kontrolowałam stan ilościowy, co przyprawiało o nieśmiałe uśmiechy Panie sprzątające na lotnisku - obecne były tylko one może ze względu na fakt że była 6:30 nad ranem? Nie wyglądały jakby chciały mi cokolwiek ukraść i do ostatniego dnia wyjazdu śmiałam się z siebie za tą swoją przezorność w premierowy dzień gdyż nigdy nic ani nikt nie zamierzał mi nic ukraść- ba nawet odwrotnie jak zgubiłam po drodze jakiś papier to biegł za mną zdyszany maratończyk 200 metrów żeby mi to oddać- uczymy się najlepiej na własnych błędach.
Na dzień przywitał mnie upał, wszechogarniający, męczący, mokry upał, zapach spalin w powietrzu i ogromny hałas. Oczywiście nakaz palenia wszędzie i zawsze zmusił mnie to oddychanie beztlenowego ale jak się miało okazać można przywyknąć.
Po drodze z lotniska całkiem przyjemnym autobusem za 16 RMB, czyli coś około 8 złotych do centrum miasta oddalonego o ok.1 godzinkę drogi z lotniska o 8 rano i 5 godzinek o 12 zaczęłam upewniać się w przekonaniu, że wszystko jest made in China włącznie z panującymi również w Polsce zasadami ruchu drogowego, bo lewy pas również tutaj na drugim końcu Azji służy do jeżdżenia, a nie prawy – to jest dla mnie od tamtej pory oczywiste. Inna tradycja, zasada, czy uwarunkowanie genetycznie to przewlekłe trąbiebienie. Przeciętny chińczyk siedzący w samochodzie zadaniowo bez powodu potrzebuje sobie potrąbić. To jest dla nich chyba jak oddychanie. Wdech- pib wydech- pib i tak wciąż. Największy problem w każdym razie na początku, bo po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja stwarzają pozornie przeznaczone dla pieszych światła zielone inf. o możliwości przejścia na drugą stronę 5 pasmowej w jedną, czyli 10 pasmowej jezdni. Uwaga: zielone światło ze znaczkiem ludzika oznacza jedynie, że jeśli nic nie jedzie i masz dość odwagi możesz sprintem wtapiając się w tłum (jak kogoś potrącą to jest mniejsze prawdopodobieństwo, że Ciebie) w ochraniaczach pokonać jezdnię przeżegnają się zawczasu i sprawdzić po dotarciu na miejsce stan cielesny - jeśli jest się w komplecie to można to uznać za sukces.
Metro w Pekinie jest stare, dość obskurne ale czyste i funkcjonalne. Oprócz tego, że jeśli masz w planie zmianę linii to robisz to tylko na swoją odpowiedzialność i po co ciągniesz ze sobą bagaż? Przecież metro jest przewidziane dla osób bez bagażu, bo schody nie po to są takie strome i nieruchome i nie po to jest ich chyba, aż tysiąc żebyś bagaż ciągnął ze sobą Nie przewidziano możliwości taszczenia czegokolwiek via metro, a co mi tam będę oryginalna. Metro jest rozsądnie rozplanowane, wygodne, Pani łopatologicznie o wszystkim informuje, co mnie i tak nie robi żadnej różnicy, bo nie rozumiem ani słowa i od momentu kupowania biletu na przejazd z lotniska jestem coraz bardziej przerażona co poradzę bez znajomości chińskiego- przecież oni nie znają nic innego w innych językach niż swoim oprócz kiwania głowa i dziwienia się.
Pierwszą noc zdecydowałam się spędzić w hostelu Leo w fantastycznym Hutongu zaraz nieopodal placu Ti’an anmen.
Nie mogę powiedzieć żeby Hostel był zadbany czy chociaż czysty, a już o oświetleniu nie wspomnę- zresztą pewnie samopoczucie ma związek z wszechogarniającym upałem i wilgotnością rzędu 87%. To czego nie mogę odmówić to klimat i atmosfera tego miejsca- znajduje się w bardzo taniej okolicy, ze wspaniałym otoczeniem typowej Hutongowej zabudowy. Ludzie tam mieszający również wyglądają jak prawdziwi traperzy i po jakimś czasie można już odróżnić tych zwyczajnych turystów od tych prawdziwych piechurów, dla których Chiny to kolejny przystanek często w podróży niemalże dookoła świata.
Moje zwiedzanie zdecydowała się zacząć od kąpieli w dusznej prysznicowi w owym hostelu. Niewyspanie zaczęło się nieco dawać we znaki i czułam coraz większe zmęczenie- postanowiłam, więc powędrować po mieście i zwiedzić Zakazane miasto skoro już jestem tak blisko…
Po wyjściu z krainy Hutongu, w który gwar i kapitalne zestawienie z gotowaniem na ulicy unoszącymi się zapachami i cieknącą ślinką trafiłam na pełną betonu i jeszcze raz betonu wielgachną główną pekińską ulice. Osaczyła mnie ekstremalna betonowa dżungla i niestety ale nic nie wskazywało na to żeby miał zniknąć potęgujący się upał. Z każdą godziną robiło się goręcej i na nic zdały się jęki pod nosem, że jest duchota po prostu musiałam się przyzwyczaić, bo tak zamierzało być przez cały wyjazd i w każdym mieście.
Po drodze dopadła mnie podejrzana banda uśmiechniętych dzieciaków razem z równie uśmiechniętą panią, które ruchem wskazującym na aparat foto koniecznie chciały robić sobie zdjęcie…niewiele myśląc wyrwałam aparat i zaczęłam mierzyć, na co pani pokręciłam zniesmaczona głowa wyrwała mi aparat z powrotem myślę sobie to taka fajna chińska zabawa zapewne. Pchnęła mnie w stronę wesołej skośnej gromadki i zaczęła pstrykać fotki - okazało się zresztą później okazywało się to jeszcze wielokrotnie, że jestem nad wyraz egzotycznym i atrakcyjnym przybyszem i trzeba się spotkaniem pochwalić wszem i wobec- musiałam zwłaszcza w pociągach uważać na przerost ego i megalomanię czającą się z każdym takim zdjęciem.
Miasto zakazane nie zrobiło na mnie wystarczającego wrażenia niestety. Brakowało mi łagodnego wykończenia tych jakże pięknych ale i majestatycznych budynków. Brakowało zieleni, drzew, powiewu wiatru ot piękna, bo piękną ale jednak betonowa dżungla. Okazało się natomiast przeolbrzymie. Oczywiście w poczuciu więzi z tradycją japońską pstrykała zdjęcia, czemu popadnie. Nawet nie wiem, kiedy minęły 3 godziny i podobno to i tak skromnie jak na tą atrakcję. Później świątynią wielkiego dzwonu niestety na wysokim wzgórzu i jeszcze jakieś przypadkiem 10 kilometrów pieszo i dotarłam do domu.
Nauka po pierwszym dniu zmagania z Pekinem wygląda tak:
- zielone światło stop, czerwone światło stop w ogóle to jeden wielki stop i tyle
- zaczynam się martwić o swoje nogi: aktualnie są upstrzone tysiącem małych obrzydliwie piekących czerwonych plamek, które podkreślają ze jestem zapewne przyjezdna (tak jakby kolor skóry i stopień przepocenia na to nie wskazywał)
- jest upał bo jest lato i to jest oczywiste
- najważniejsze: to ze coś na mapie wydaje się blisko to nie ma nic bardziej mylnego i to zapewne jest hektar drogi albo dwa i trzeba wziąć ze sobą 5 baniaków wody i oglądać widoki
Nadchodząca noc nie pozostawiła złudzeń- nie mogłam zasnąć. Zmiana czasu zrobiła swoje i ciężko mi się było przestawić. Nie spałam już dobre 40 godzin – trzeba się na to przygotować, że organizm to organizm i sam decyduje, czego chce. Jak chciał spać dałam mu wycisk jak ja chciałam to on się wypiął- cóż Se la vie. Niemożność spania potęgowała również nieco nietypowa poduszka wypełniona…grochem. Twardość i ciężar zasługiwał na uwagę ale muzealną i spanie na niej zamieniłam na spanie na zwiniętym polarze, który zresztą po pełnej aklimatyzacji przypadł mi się w późniejszym etapach mojej wycieczki.