Gdy pierwszej nocy po wypłynięciu zaczęło nami bujać uznałam, że tak musi być i poszliśmy spać trzymając się kurczowo materaca. Za to, gdy o 4 nad ranem obudziło nas na prawdę ostre bujanie, to już nie było nam do śmiechu. Zupełnie niepotrzebnie zdecydowaliśmy się rozprostować kości na pokładzie. Było zupełnie ciemno i jedyne, co można było zobaczyć to ogromne, 7-metrowe, długie na kilkadziesiąt metrów fale, kołyszące nami jak szmacianą lalą, a w oddali wielkie nic. Choroba morska to nie to samo, co lokomocyjna się okazało, i choć nie chorowaliśmy książkowo to pewnie tylko dlatego, że calusieńki dzień przeleżeliśmy w łóżku żałując, że taki głupi pomysł z wyjazdem nam przyszedł do głowy. Co chwila pomiędzy rozmyślaniem o tym jak długo może tak bujać a może i jak bardzo współczuję tym wszystkim kobietom – ciężarówkom, które muszą się mierzyć z mdłościową rzeczywistością codziennie tygodniami, miesiącami. Zadziwiało nas natomiast jak niektóre lwy morskie – weterani bez zębów szaleli na parkiecie do rana w tym kiwaniu i objadali się zachłannie bez odruchu wymiotnego. Recepcjonistki, do których dotarcie było dla nas nie lada wyzwaniem, rozwiały nasze zdziwienie magicznymi słowami: anti calm. Magiczny proszek, po którym przez 12 godzin w zasadzie jest Ci wszystko jedno czy płyniesz, czy jedziesz, tańczysz, jesz czy śpisz – po prostu działa i po wyspaniu zmęczenia okazało się, że jak buja to człowiek jest i głodny i śpiący i filmy chętnie w telewizji idiotyczne poogląda, jednym słowem głupi jaś.
Parę słów o statku: nasza kajuta była mała, ale kompaktowa i idealnie zaplanowana, wszystko w niej było, a gdy czegoś nie było, można to było znaleźć na statku wszędzie indziej bez trudu.
Statek i jego 14 pokładów był wspaniały, czysty, schludny, zadbany, dopracowany w każdym calu.